Top

Menu Zaloguj się (dla użytkowników forum)




Skup się!

Paweł Pietrzak

To prosta opowieść. Nie chcę zająć zbyt wiele czasu. Fakt, ja mam go aż w nadmiarze, lecz niekoniecznie tak samo jest z wami, prawda? Proszę, skupcie się najmocniej, jak możecie na tych kilka minut, a może zdołacie dostrzec litery, które napisałem.
Mój szwagier zaginął. Może słyszeliście od kogoś z miasteczka, że facet, który jeździł poobijanym citroenem z naklejką wielkiego „smileja” na masce, gdzieś zniknął. W naszej małej społeczności, gdy zmienia się coś tak odstępującego od normy, dostrzegamy to. Jak to było, gdy zamknięto cukiernię, w której sprzedawano pączki i słodkie bułki, które miła pani pakowała w torebki przypominające strony wyrwane z gazet. Niespodziewanie widok dzieciaków chodzących tu i tam i jedzących słodkości niby-zawinięte w codzienne gazety przestał być codziennością. I przez chwilę czegoś nam brakowało, bo to odstępowało od normalności miasteczka.
Chyba podobnie było z tym jeżdżącym koszmarem mechanika należącym do mojego szwagra.
Choć tu mogło być jednak nieco inaczej. Przecież mógł zmienić samochód, na jakiś taki bardziej… reprezentatywny. Tak mogli myśleć ci, których nagle tknęły wspomnienia, gdy mijał ich citroen nieco podobny do tego charakterystycznego, uśmiechniętego. Ja wam mówię – nie zmienił. Nigdy, zakochany był w tym aucie.
Zaginął. Absolutnie i nieodwracalnie.
I jeszcze jedno… Kiedy to było? Kiedy on zaginął? Boże, już nawet nie pamiętam.
Ale, dobra. Nie o to chodzi.
Odwoził moją siostrę do pracy. Każdego ranka zabierał ją, wiózł na koniec miasteczka, gdzie kończyły się już bloki, a nowo wybudowane domy wbijały się w pola i laski rosnące na zachodzie. Sprzątała u jakichś „bambrów” – obsługiwała kilka domów dziennie i nawet nieźle zarabiała. Mój szwagier po podwózce żony, wracał do miasteczka albo jechał w trasę. Każdego ranka było inaczej. Był dziennikarzem, takim wolnym strzelcem i jego robota polegała na wypatrywaniu w necie ciekawostek, obdzwanianiu tych i tamtych, rozmawianiu, wypytywaniu i stukaniu w klawisze. Fajnie, nie?
Tylko ten czas przeszły…
Już, już przechodzę do rzeczy. Nie traćcie skupienia. Niech wasze mózgi zwolnią obroty.
Mój szwagier lubił jeździć. Nie potrzebował luksusów w aucie, tylko cztery koła i kierownicę, i hamulce też. Tyle. Byle przemieszczać się z punktu do punktu. I kręciło go jeżdżenie kijowymi drogami. Wielokrotnie, gdy gdziekolwiek gdzieś jeździliśmy – rodzinnie, ja sam z nim – wybierał drogi wiejskie, unikał dróg szybkiego ruchu, wolał jechać dłużej, okrężną drogą, po to tylko, by zobaczyć inne miejsca, zabudowę, ludzi, ich domy, kąty, ryneczki miasteczek. Wiecie, o czym mówię, nie? W dzisiejszych czasach mógł uchodzić za niegroźnego dziwaka. Ha, w sumie tak traktowała go moja siostra. Gdy wypowiadała jego imię w połączeniu z opisem jego przyzwyczajeń, czasami miała na ustach uśmiech ni to pobłażliwy, ni to ironiczny.
Mój szwagier był dla niej nie tylko partnerem, ale może i trochę dzieciakiem, który mógł nie dorosnąć.
I ten dzieciak powiedział mi raz, że drogi podmiejskie, często nieoznaczone żadnymi numerami na GPS-ie miały w sobie moc. Przyciągały go, bo były tajemnicze, zagadkowe.
Cóż, pewnie już wiecie, do czego zmierzam.
Dzień przed tym, gdy zaginął powiedział mi, że te nietypowe drogi zdarzają się wszędzie wokół, nawet tam, gdzie wozi moją siostrę. Jedziesz w kąty miasteczka, które są opuszczone przez pół dnia, bo wszyscy mieszkańcy stamtąd jeżdżą do pracy do centrum lub do większych miast, których kilka mamy w odległości do 50 kilometrów. I na takim wygwizdówku też są drogi, które wydają się zapomniane, a które dla mojego szwagra stanowią… (stanowiły, nie?) wyznacznik azymutu jego tras.
A po czternastej tego właśnie dnia, zadzwoniła do mnie siostra i powiedziała, że nie może dodzwonić się do szwagra, że jego komórka gra jej durną piosenkę na czekanie, a ona sama czeka, bo przecież zawsze dobrze wie, kiedy mają się spotykać. Odparłem, że wiemy, jaki on jest (oj, wiemy) i żeby poczekała chwilę, wyrwę się z biura i ją zgarnę.
Jechałem dość szybko, myślami siedziałem nadal przy komputerze i wypełniałem jakieś formularze, nie rozglądałem się zbytnio. Odruchowo wybierałem kierunki w miasteczku.
Moja siostra czekała na mnie pod domem i widziałem na jej twarzy zdenerwowanie. Zupełnie niespodziewanie poczułem ukłucie strachu. Bo – jakikolwiek mój szwagier nie był – można mu było ufać. Jego słowo stanowiło gwarancję wykonania…
Wieczorem, kiedy nadal nie odbierał telefonu, moja siostra zaczęła obdzwaniać jego znajomych, z którymi pisywał, jeździł, współpracował. Można rzec, że każdy wzruszał telefonicznymi ramionami, nie mogąc pomóc w żaden sposób.
Starałem się uspokoić sytuację, rzucając utartymi frazesami wprost z telewizyjnych seriali dokumentalnych. Nic się nie stało, zachowajmy racjonalny umysł, dajmy mu czas… Ale przecież sam w to nie wierzyłem.
Skoro mój szwagier nie odbierał telefonu, a zawsze to robił; skoro nie wrócił aż do wieczora, a zawsze wracał; skoro nie dał znaku życia, a przecież moja siostra, mimo że on jeździł w tysiące miejsc dziennie, mogła z dokładnością do kilometra podać, gdzie się w danym momencie dnia znajdował – to wszystko oznaczało, że gdzieś w tym wszystkim tkwiło jądro ciemności.
Bo wtedy właśnie nie potrafiła. Tego dnia nie miał wyjazdu. Planował odwieźć ją do pracy, wrócić do mieszkania, zjeść coś i dokończyć trzy teksty, które zaczął jakiś czas temu. Tyle.
Musiałem coś zrobić. Moja siostra siedziała w mieszkaniu, wgapiała się w telefon, jakby chciała zaczarować jego wyświetlacz, by wreszcie pokazał twarz mojego szwagra i zagrał melodię zarezerwowaną dla jego numeru.
Mogłem siedzieć z nią albo po prostu wyjść z mieszkania i – mimo zapadającego zmroku – ogarnąć najpierw siebie i moje latające pod czaszką myśli, a potem koszmarne oczekiwanie.
Wyszedłem, prosząc uprzednio, by za żadne skarby nie dzwoniła do rodziców, bo co to da… Jeśli chciała siłować się z obawami, mogła to zrobić sama, bez angażowania kogokolwiek. Wyperswadowałem jej też pomysł telefonowania na policję. Mieszkaliśmy w małym miasteczku, gdzie z pewnością mijałeś tych samych ludzi każdego dnia, a wszystkich mieszkańców dostrzegałeś przynajmniej raz w ciągu roku, dochodząc do wniosku, że cierpiało się na wyjątkowo rozwinięte ataki deja vu. Ale policjanci mieli swoje procedury i nie mogli ich naginać nawet dla faceta, którego koślawy samochód stanowił jakiś tam symbol miasteczka.
Poszedłem do samochodu, bo gdzieżby indziej. Gdy wsiadałem za kierownicę, miałem w głowie słowa szwagra, mówiącego mi o tych nietypowych drogach i ich wszędobylstwie. Ręce mi drżały, bo zupełnie podświadomie, gdzieś na granicy postrzegania, odnosiłem wrażenie, że gram rolę w jakimś tanim thrillerze, którego scenariusz ktoś napisał na kolanie, licząc na to, że pomysł na rozwinięcie akcji sam się narodzi. Wiedziałem też, że zaraz powinna pojawić się stopklatka, by zaraz potem pokazać mnie, jadącego uliczką prowadzącą do domu, z którego odebrałem dziś moją siostrę.
Faktycznie, pojechałem tam. Powoli, ledwie 30 km/h. Rozglądałem się. Domy były oświetlone, psy szczekały, pewnie ten, kto stanął w oknie i dostrzegł mój samochód, myślał, że szukam jakiegoś adresu. Szukałem, ale adres mnie nie interesował. Wypatrywałem czegoś…
innego.
Zatrzymałem samochód. Poczułem pot na czole, na karku. Dłonie musiałem otrzeć o spodnie. Znalazłem to, czego tak naprawdę nawet nie szukałem. Skręciłem lekko koła w prawo, tak że reflektory oświetliły drogę odbijającą od ulicy nieco po skosie. Widziałem ją wcześniej? Tak, z pewnością, ale miałem ją gdzieś, bo po co miałbym interesować się kiepskim, wąskim traktem wiodącym gdzieś między drzewa? Ale to byłem ja. Natomiast mój szwagier – on miał inne postrzeganie.
Droga była stara, zaniedbana, jej prawa strona poznaczona łatami asfaltu, jedną na drugiej, szarymi, czarnymi, jakby od lat naprawiano ją zupełnie od niechcenia. Natomiast lewa strona stanowiła jej przeciwieństwo – była gładka, bez śladu napraw. Stara droga, lecz w dobrym stanie. Jakby… wiecie, co, nie?
Wahałem się? Tylko sekundę. Powoli, kilka kilometrów na godzinę szybciej niż prędkość marszu, ruszyłem drogą między drzewami. Auto drżało na posiniaczonej i pobliźnionej drodze. Szybsza jazda nie wchodziła w grę. Rozglądałem się uważnie, wypatrując jakichkolwiek odnóży tej drogi, lecz nie widziałem niczego. Tylko sporadyczne drzewa, długie puste przestrzenie między nimi, a w głąb ledwo widoczny w gęstniejącym mroku jesiennej nocy las.
Chciałem zawrócić już po kilkudziesięciu metrach, ale zupełnie bezmyślnie smyrałem pedały gazu i sprzęgła, a moje auto toczyło się do przodu. Zawsze mogłem zawrócić. Prosta droga, a powrót byłby szybszy i wygodniejszy, bo przecież drugi niby-pas drogi wyglądał bardzo ładnie i obiecująco.
I nagle zahamowałem. Kątem oka zerknąłem na licznik kilometrów. Zakląłem. Pewnie mi się zdawało, ale mógłbym przysiąc (wtedy i teraz też!!!), że od momentu wyjazdu spod domu przeleciało 25 kilometrów. Ilość była nierealna, bo dobrze wiedziałem, że miałaby sens, gdyby wartość wzrosła o 3, może 4 kilometry.
Chciałem wmówić sobie, że wszystko mi się przywidziało, że musiałem źle spojrzeć, że cyferki mi się pomyliły, że… cokolwiek. Lecz znam siebie i wiem, jak często sprawdzam licznik kilometrów – tak zupełnie odruchowo, bezmyślnie. O pomyłce nie mogło być mowy, w żadnym wypadku.
Ruszyłem, ale po zaledwie sekundzie znów zatrzymałem się.
Znikąd, z całkowitej nicości, przed sobą dostrzegłem szlaban. Przecinał drogę biało-czerwonym paluchem, nie pozwalając dalej jechać. Włączyłem długie światła i dostrzegłem w białej mgle, że za szlabanem nie ma drogi. Zaraz za jego granicą było kilka metrów trawy, a dalej las. Drzewa zdawały się zagradzać dojście do swoich tajemnic.
Jakby twórcy drogi chcieli pociągnąć ją daleka w głąb lasu, by połączyć się z jakimiś tam ulicami czy drogami, ale odpuścili, bo zabrakło pieniędzy, czy mocy na walkę z potężnymi drzewami. Jakiś człowiek u władzy kazał postawić szlaban i zwinąć zabawki. I tak też uczynili.
I musiałem tylko zawrócić. A potem wybrać inną drogę, bo irracjonalny głosik w mojej głowie, który wychował się na horrorach na VHS-ie, mówił mi, że podobnych dróg na trasie do i z pracy mojej siostry istniało jeszcze kilka, a ja musiałem tylko wybierać inną. Aż w końcu trafiłbym tę odpowiednią.
Zawróciłem, przyspieszając na ładniejszej kuzynce drugiego pasa ruchu. Szybko, bez kłopotu, bez zwalniania, tylko z licznikiem kilometrów, który znowu podskoczył. O 20 kilometrów.
W tym momencie wszystko zaczęło mi pasować. Ten szlaban, poszukiwania szwagra, kilometry, które szalały i szalały. W jakimś dziwacznym ciągu zdarzeń.
I, wiecie co? Była jeszcze jedna rzecz. Gdy dojechałem do ulicy, przy której stały domy obsługiwane przez moją siostrę, dostrzegłem samochody. Jeździły w prawo i w lewo. Ulica wyglądała niemal jak wycięta z dużego miasta. Samochody poruszały się i poruszały, a ich silniki pracowały cichutko, jakby dopiero co wyszły spod ręki fachowca w fabryce. Tyle że te samochody nie należały do cudów techniki. Widziałem same strupy – stare fordy, citroeny, warszawę, syrenkę. Jakoś udało mi się włączyć do ruchu i skręciłem w lewo. Jechałem powoli, mając coraz silniejsze poczucie dziwactwa, przegięcia, niedopasowania. Bliżej centrum miasta ruch aut zdał się większy, wśród samochodów dojrzałem nowsze modele.
Co to było? Jakaś… pieprzona strefa mroku, czy jak?
I nagle dostrzegłem auto mojego szwagra. Jechał z naprzeciwka, nieco wolniej od innych, podobnie jak ja wcześniej, gdy poszukiwałem drogi. Obaj szukaliśmy drogi. O pomyłce nie mogło być mowy – samochód w uśmiechem jest tylko jeden.
Zupełnie instynktownie nacisnąłem klakson. Raz i drugi. W szarości miejskich lamp widziałem twarz szwagra. Była biała, kontrastowała z ciemnym wnętrzem auta. Trąbiłem raz po raz, aż wreszcie zwróciłem jego uwagę. Spojrzał na mnie i może mnie rozpoznał, może po prostu zareagował na moje sygnały, bo zatrzymał samochód. Stanęliśmy drzwi w drzwi. Zerknąłem we wsteczne lusterko, lecz droga tymczasowo była pusta. Żadnego szrotu, niczego.
- Co się dzieje? – rzuciłem.
- Nic. Nic się nie dzieje – odparł szwagier, a jego głos brzmiał, jakby dochodził z daleka. Zdawał się być jedynie echem.
- Gdzieś ty był?
- Tutaj. I tutaj będę na zawsze. Będziemy.
Ujrzałem błysk reflektorów we wstecznym lusterku. Coś nadjeżdżało moim pasem.
- Weź gdzieś stań, człowieku – powiedziałem, miałem nadzieję, że dość stanowczo, by wyrazić moje zniechęcenie całą sytuacją poszukiwań.
Auto zbliżało się. Musiałem jechać dalej. Bo ktoś był tuż-tuż, jakby nie dbał o to, że dość blisko stałem ja. Przecież miałem włączone światła, nie mógł mnie nie widzieć.
Wrzuciłem jedynkę, jednocześnie spoglądając w lusterko. Kurde, nie miałem czasu. On był zaraz za mną. Szwagier mógł przecież zatrąbić, by ostrzec tego kogoś, że przecież przed nim stałem JA!!!
Ruszyłem, lecz zanim udało mi się przejechać choćby metr, poczułem gorąco rozlewające się po moim ciele. Zapachniało rozgrzanym silnikiem, paliwem, a potem męskimi perfumami, nieco wywietrzałymi, może przez cały dzień pracy. I jeszcze zapach… cytrynowy alb waniliowy, płynący z jak najbardziej świeżej zawieszki. Ciepło było przyjemne, lecz naprawdę upiorne, jakbym przytulał kobietę, która nie należała do mnie lub pił alkohol, który może mnie zabić. Rozlewało się po ciele, wbijało się w mózg, spływało w dół przełyku, do płuc, do jelit. I gdy ogarnęło mnie w całości, poczułem zapach spalin, a potem ujrzałem coś, co sprawiło, że potrafiłem tylko otworzyć szeroko usta i trwać tak w bezruchu.
Samochód, który widziałem wcześniej w lusterku, pojawił się przede mną. Niejako wyjechał znikąd, wyłonił się. Najpierw maska, kierowca, którego mogłem wywąchać, a potem siedzenia w aucie, jego tylna szyba, bagażnik i w końcu zderzak i tablica rejestracyjna. Odczytałem jego cholerny numer rejestracyjny, a przecież dopiero co widziałem ten samochód nadjeżdżający z tyłu. Z tyłu, a teraz był z przodu…
Proste, nie?
Spojrzałem w lewo na szwagra, bo on nadal tam trwał, zupełnie niezmiennie, spoglądając na mnie jak doświadczony zawodnik w nietypowej grze. Patrzyłem na niego i nagle zaczynałem rozumieć.
Świadomość tego, co się wydarzyło zaatakowała mnie jak dziki kot. Wraz z nią pojawiła się jasność, że wszystko, co dziś ujrzałem, co powiedział mi szwagier, co zdawało się wymysłem rozbujałej wyobraźni, było prawdą.
- Czy to przez drogę? – spytałem, choć znałem odpowiedź.
- Tak.
Odpowiedział smutnym głosem.
- A te wszystkie samochody…
- Tak.
I zrozumiałem, dlaczego ta droga była poryta tylko w jedną stronę. Bo wracając nią nie robiłeś śladów.
I dla tych, którzy nigdy tej drogi nie wybrali, stanowiłeś jedynie ruch powietrza, podmuch wiatru, wspomnienie tego, co istniało, ale znikło na zawsze.
Proste, takie proste. Prawda?
XXX
Jesteś skupiony? Nadal wpatrujesz się w tekst? Rób to, proszę! Znalazłem w schowku stary zeszyt i długopis i napisałem te słowa, bo kiedyś mój szwagier albo może ten facet ze starej warszawy, który zdaje się być najdłużej wśród nas, powiedzieli, że jeśli normalni ludzie spojrzą w jedną stronę, a my zdołamy schwytać ich czujność i zainteresowanie, zdołamy ujawnić im, że istniejemy. Głos niekoniecznie do nich dotrze, ale obraz… czemu nie.
Dlatego też te kartki istnieją. Przyciskam je do szyby samochodu, gdy zatrzymuję się przy krawężniku i mam nadzieję, że ktoś to ujrzy i zrozumie, czym jesteśmy. Moja siostra, przyjaciele, rodzice. Widuję ich, chodzących po chodnikach, nieobecnymi spojrzeniami zatopionymi w żałobie po tych, którzy zniknęli.
Inni jeżdżący też wpatrują się w swych bliskich.
Co innego nam pozostało?
Tylko tyle…
Skup się! Doczytaj to! Hej!



Horror Online 2003-2015 wszystkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie fragmentów lub całości opracowań, wykorzystywanie ich w publikacjach bez zgody twórców strony ZABRONIONE!!!

- - - -